Kiedy myślimy o atrakcjach turystycznych, najczęściej mamy na myśli miejsca, urokliwe zabytki, obszary. Trochę mądrzejszy turysta dobrze wie, że znacznie wartościowsze wyjazdy to podróże w poszukiwaniu ludzi. To właśnie oni tworzą zabytki i miasta, a kultura to odbicie ich duszy. Jedna z najważniejszych moich podróży odbyła się jednak w poszukiwaniu czegoś zupełnie innego – w poszukiwaniu słoni.
Zupełnie inny wszechświat
Dla polskiej turystki z początku jest to coś, czego nie da się sobie wyobrazić i konieczne jest tutaj przestawienie się na zupełnie inne myślenie. W naszym kraju słonia można zobaczyć co najwyżej w zoo, częściej w telewizji, na szczęście już nie w cyrku. Nawet koń jest już dzisiaj ewenementem i elementem rozrywki osób zamożnych.
Indyjskie słonie są za to realną częścią indyjskiego społeczeństwa, zwłaszcza obszarów na wschodzie i północy kraju, gdzie ich rola jest wręcz zabawnie codzienna.
Czternastoletni władca tytanów
Pierwszy kontakt Europejki z indyjskim słoniem jest niemal zawsze taki sam: szeroko uśmiechnięty dzieciak prowadzi go na sznurku i sadza na ziemi, by turystka mogła się wdrapać na jego grzbiet. Czas na przejażdżkę, wcześniej opłaconą u ojca chłopaka.
W tym momencie przygoda ma jeszcze posmak Disneylandu, ale już uderza to, że grubo ponad dwumetrowa bestia, masywna i majestatyczna, jest pod opieką dziecka. Wyrostka, ale dziecka. I jest o tutaj standard, ponieważ podobnie jak na dawnej polskiej wsi, jeśli tylko dostępne są nastoletnie ręce do pracy, to one zajmują się zwierzętami.
Z wiejskiego punktu widzenia
Prawdziwego słonia indyjskiego można poznać tylko wtedy, kiedy zatrzymamy się w niewielkiej mieścinie gdzieś na obrzeżach lasu. Nie zawsze jest to łatwe, ponieważ nie buduje się tutaj wielkich hoteli Hiltona, a najczęściej turyści trafiają tutaj tylko właśnie w celu odbycia przejażdżki i zaraz uciekają.
Jest to też odrobina ryzyka, ponieważ wypicie nieprzegotowanej wody może się skończyć zakażeniem amebą. Ale zaryzykowałam i nie żałuję, ponieważ codziennie rano budziłam się w miejscu, gdzie słoń był niemal domownikiem. To on był środkiem transportu i to on pełnił rolę buldożera. Ciężki sprzęt – dosłownie i w przenośni. A pod względem inteligencji przewyższający niejednego wczasowicza na wycieczce all-inclusive.
Symbioza
To, co uderzyło mnie najbardziej, to symbioza, jaka się wytwarzała. Czasami była ona nacechowana patologią, ale w ten sposób potrafią funkcjonować także same rodziny. My, w Europie, zdążyliśmy zapomnieć, jak to jest żyć na planecie, gdzie człowiek nie jest alfą i omegą, gdzie natura wciąż jeszcze nie jest ostatecznie ujarzmiona. Tu jest inaczej.
pięć lat temu byłam w takiej podróży i poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, dzięki nim mój świat zmienił się o 180 stopni, dziś jestem inną osobą, szczęśliwszą, wreszcie czuję że żyję 😉
„podróże w poszukiwaniu ludzi”, dobrze powiedziane 😉