Istotą podróży było zawsze dla mnie nie tyle odwiedzanie różnych miejsc, co poznawanie ludzi, którzy te miejsca stworzyli. Wchłanianie tego, jak ludzie widzą świat i jak sobie z nim radzą to kwintesencja wartości, jaką niosą ze sobą podróże. Czasami jednak chce się od tego zgiełku uciec. I nie ma w tym nic złego, ponieważ chłonąc wszystko dookoła siebie, łatwo zapomnieć, że na świecie jest jeszcze jeden człowiek – my sami.
Poznanie swojego „ja” jest możliwe tylko wtedy, kiedy nie ma dookoła innych ludzi. Tylko gdzie uciec? Myli się ten, kto wskaże wysokie góry, pustynie lub dżungle. Są to miejsca, gdzie człowiek nie poradzi sobie w pojedynkę i próba samotnego chodzenia po górach, zwłaszcza po górach nieznanych, to proszenie się o coś złego. Dla mnie sanktuariami mojego „ja” są dwa miejsca: Grenlandia i amerykańskie wielkie równiny.
Zieleń nie tylko w nazwie
Grenlandia jest formalnie częścią Danii. Jest to miejsce kontrastów, gdzie najpierw dociera się jak przystało na przedstawicielkę typowej klasy średniej, czyli w wygodnym samolocie i prosto do wygodnego fotela. Prawdziwa przygoda zaczyna się później, kiedy wyrusza się na wielką wyspę.
Nie jest ona tak duża, jak pokazują to mapy z zakłamanym odwzorowaniem stożkowym. Dla maluteńkiej osoby na środku lodowca jest jednak przepastna. Na lodowiec oczywiście lepiej się nie zapuszczać bez wycieczki, ale już na czele lodowca można spokojnie przebywać samodzielnie. Podobnie jak na Islandii, są tu liczne gorące jeziora, które tworzą skrawki przyrody na skutej ziemi. Zwierząt tu jest niewiele i czasami dopadała mnie prawdziwa cisza. Długo potem szukałam podobnego przeżycia.
Wielkie Równiny
Odnalazłam je całkiem przypadkiem na wielkich Równinach Ameryki Północnej w czasie wycieczki objazdowej po Stanach. Wiele z tych terenów to stepy i pustynie, ale wszystkie są ucywilizowane. Przebiegają przez nie niekończące się autostrady oraz uprawy, które dla mieszkańca Europy są trudne do wyobrażenia sobie.
Jedynym prawdziwym sposobem na chłonięcie tego miejsca, większego od Polski i to znacznie, jest wynajęcie motocykla i przemieszczanie się wszędzie na dwóch kołach. Wolność i niezależność, jaką wtedy odczuwałam, to coś innego, niż moje wrażenia z Grenlandii. Grenlandia była pusta i surowa.
Centralne części Ameryki też są puste, a do tego całymi milami płaskie jak stół, ale nie odczuwa się dzikości. To człowiek tutaj króluje. To „ja” jestem na szczycie świata. A innego człowieka może nie być w promieniu kilometrów.
dobry artykuł, tak trzymaj !
Grenlandia jest mi znana tylko z książek, ale jak Cię czytam to zaczynam wierzyć że i mnie się uda zwiedzić świat
wspaniale piszesz, uwielbiam Cię czytać 🙂